Czasem, kiedy dociera do mnie jak wiele straciłem i tracę
przez moją ułomność przechodzą mnie skrajne myśli- od złości po rezygnację,
potem znów złość i ten „ośli” upór, że muszę brnąć i wyrywać z każdego dnia
strzępy normalnego życia. To jakiś wariacki kierat… „Syzyfowe trudy”… wszyscy
mamy jakiś kamień, który trzeba uparcie wtaczać pod tą życiową górkę. Różnicą jest tylko jego wielkość lub stromość stoku,
pod który pchamy swe życiowe ciężary.
Kiedy mój kamyk kolejny raz zaczyna staczać się tuż przed osiągnięciem
wierzchołka spoglądam za nim i w myślach mówię sobie… ( nie powiem tego dosłownie :) nie mam wyjścia… będę cię
pchał tu z powrotem, bo dopóki pchać mogę nie jest źle… był płacz… będzie
śmiech!! Był dzień… będzie zmierzch!! Nie ma co się spinać :) Czasem nawet
przyjemnie jest kiedy się schodzi w dół po swój kamyk… można się rozejrzeć i
pozdrowić wesoło, ale z szacunkiem tych co w przeciwnym kierunku idą… może też
rozweselą uśmiechem, gdy chwilowo im zabraknie własnego ciężaru.
Kiedy ja schodzę… śmieję się jak idiota do wszystkich… tak
samo Monia… chyba, dlatego ktoś niedawno powiedział, że jesteśmy cytuję „patologicznie
pierdolnięci i kochani”. Coś w tym jest…czy po prostu mamy takie poczciwe
„głupie” japy…?? Na szczęście nie my jedyni, bo faktycznie zwariowałbym na tym
łez padole :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz