Humor dopisywał, a główne szlaki znacznie ułatwiały jazdę.
Do przejechania mieliśmy kawałek Polski, Czechy, Austrię, Słowenię i… już na
miejscu :)
Dużą część naszego kraju pokonaliśmy nim zrobił się większy
ruch na drodze. Unia otworzyła nam granice, więc pierwszą
przekroczyliśmy wręcz niepostrzeżenie. Krótki przystanek, nalepka na szybę i
znów na gorącą od słońca asfaltową nitkę aż do kolejnego postoju gdzie
napełniliśmy brzuszki i przymknęliśmy oko. Jeśli wszystkie parkingi wyglądają w
Czechach tak jak ten to daję duży minus służbom oczyszczania. Staliśmy tu do
czasu, gdy minęła burza… a właściwie wydawało nam się, że minęła, bo jej
kolejny atak złapał nas kiedy tylko ruszyliśmy. Miałem wrażenie, że jeździmy w kółko raz
wyjeżdżając spod chmury raz wracając pod jej płaczliwe centrum.
Jazda taka
sobie…
Jeszcze przed wieczorem nakleiliśmy następną naklejkę na
szybę samochodu, a nasze radio przestało gadać po czesku i zaczęło po Austriacku…
nawet nie wiedziałem, że potrafi :)
Austria i jej autostrady… wiadomo… nuda…
grzecznie, równo i bez niespodzianek… przynajmniej do czasu odjazdu z kolejnego postoju przy restauracji MC. Celowo napisałem
restauracja, bo jak na śmieciową „jadłodajnię” lokal był nieprzeciętny.Przy okazji przekąsiliśmy co nieco, Monia drzemka… ja próba zmrużenia oka i obserwacja naszych rodaków przeciętnie, co 5 minut bez krępacji podlewającej krzaczki okalające MC… kochani od tego nie będą zieleńsze!!
Postanowiłem obudzić Monię tak, aby o trzeciej trzydzieści
tuż przed świtem (tak mi się wydawało…) być znów w ruchu… pokarało nas… ściana
deszczu czarna noc i przebudowa autostrady. Jechaliśmy kawał drogi jak na
wąskiej jednokierunkowej gdzie z jednej strony betonowa banda, a z drugiej
przegroda z pomarańczowymi światełkami- klaustrofobia. W ocenie podróży to był
chyba najgorszy odcinek biorąc pod uwagę warunki pogodowe, pory dnia oraz
bezpieczeństwa. Z ulgą odetchnęliśmy, gdy pokonaliśmy ten odcinek, ulgę pewnie
odczuli tubylcy biorąc pod uwagę prędkość, z jaką zaczęli nas wyprzedzać gdy
korek w postaci naszego auta odkorkował to wąskie gardło. Nie wiem jak w takich
warunkach można tak szybko jeździć… zatrzymaliśmy się na wymuszony postój w
oczekiwaniu świtu i końca deszczu.
Bez żalu opuściliśmy Austrię, pomimo, że górzysta Słowenia
również nie szczędziła kropel wody lejących się z nisko wiszących chmur.
Piękne widoki z licznymi zielonymi od drzew ogromnymi kopcami.
Coraz częściej mijaliśmy samochody ciągnące przyczepki z łodziami lub małymi jachtami- takie ruchome znaki, że już się zbliżamy do celu.
Byliśmy coraz bliżej Chorwacji i tylko mały błąd oddalił ją
od nas o godzinkę, gdy pomyliliśmy rozjazd… nie żałujemy, bo dzięki temu
zobaczyliśmy położony tuż przy granicy Słoweńskiej Triest. Trochę się
zdziwiliśmy przekraczając Włoską granicę, ale skoro już tu byliśmy warto było
rzucić okiem na Zatokę Triesteńską i strzelić fotkę.
Wróciliśmy do właściwego
planu podróży i w niedługim czasie pokazywaliśmy na przywitanie Chorwacji swoje
paszporty. Od miejsca docelowego dzieliło nas już mniej niż 100 km.Nim tam dotarliśmy czekała nas jeszcze tylko jedna niespodzianka… wyglądała jak wielkie tornado. Deszcz i błyskawice zwolniły naszą marszrutę do trzydziestu na godzinę, wycieraczki nie nadążały ze zbiórką wody z szyby.
Parliśmy do przodu i nagle jakby nożem uciął… piękne słońce, ludzie idący niespiesznie i sucha jezdnia. Byliśmy na miejscu i wbrew wszystkim obawom moja kochana i jedyna w swoim rodzaju małżonka dowiozła nas bez większego pruoblemu- witaj Medulin. Dwadzieścia siedem godzin jazdy i rozluźniająca nagroda z widokiem na zatokę tuż przed obiadem.
Cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz