wtorek, 23 września 2014

Piąta rocznica ślubu



Oglądałem ją w programach turystycznych, opowiadali o niej znajomi i choć nie jest położona ekstremalnie daleko jakoś nie wierzyłem, że ją zobaczę. Obiecała mi to Monika w czasach narzeczeństwa, lecz był to temat na tyle nierealny, iż nawet nie brałem tego pod uwagę. Z resztą, kto na moim miejscu rozważałby to, kiedy zwykły wypad do większego miasta stawał się podróżą, a cztery ściany mieszkania ograniczały wolność choćby w porze zimowej.
Koniec lipca i początek sierpnia to czas kilku rocznic w naszej rodzinie- Moni urodziny, moje i oczywiście nasza rocznica zawarcia związku małżeńskiego… jest jeszcze jedna, ale ta nie jest miłym wspomnieniem pełnego karcianego oczka na wózku. Myślę jednak, że lepiej wspominać lepsze i dążyć by tego lepszego było możliwie dużo.
Nie przypadkiem skoro byliśmy już blisko zaplanowaliśmy właśnie w dniu piątej rocznicy ślubu udać się pod pewien słynny most, pocałować się i pomyśleć życzenie hmmm dobra… przyznam się… o tej tradycji pocałunkowo/życzeniowej dowiedziałem się już pod nim. Niemniej jednak sam cel podróży obejmował miasto, w którym łączy on, czyli most nie tylko usta, ale również brzegi wodnego kanału. Aby ją rozpocząć musieliśmy wstać o świcie i przemieścić się do miejscowości Poreć.
Z tego miejsca dzieliło nas do celu już tylko trzy godziny rejsu Adriatykiem. Niósł nas tam kołyszący się na falach statek o imieniu Dora w akompaniamencie monotonnego silnika… jejku jak mi się chciało spać… jak dziecku przy „tryndaniu”.
Monie uśpił błyskawicznie… ja niestety walczyłem ze snem w stylu na dzięcioła. Znużenie minęło błyskawicznie wraz z pojawieniem się na horyzoncie laguny zabudowanej piękną architekturą. Tak… Wenecja to piękne miejsce na uczczenie piątej rocznicy zawarcia związku małżeńskiego. Właściwie już od tego miejsca rozpoczyna się zwiedzanie, bo widok wodnego miasta można podziwiać jeszcze ze statku.
W odróżnieniu od większości pasażerów Dory nasz pobyt w Wenecji miał indywidualny charakter gdyż zorganizowana wycieczka poruszała się po mieście w sposób i w miejscach dla nas mobilnych inaczej niedostępny. Rozdzieliliśmy się z grupą po przekroczeniu pierwszego mostu. Zajęliśmy miejsce na pływającym przystanku… w tym momencie czułem jeszcze wewnętrzny spokój, ale jak tylko podpłynął vaporetto nieco osłabł mój stan ducha. Podłoże, które samo tańczy pod kołami wózka instynktownie zmusza mnie do lekkiej paniki. Wiedziałem to jeszcze nim przekroczyłem burtę wodnego autobusu, ale kiedy płynęliśmy już po Canale Grande, a mój wózek aktywny nie dawał gwarancji pozostania w typowej pozycji siedzącej pomyślałem… że grande to ja zaraz będę miał… ale w spodniach ze strachu.
Stałem tyłem do sterówki… nie, nie nazwałbym jednak autobusu vaporetto w tej chwili… umówmy się… i nazwijmy to po mieniu… wodne pendolitno biorąc pod uwagę prędkość przesuwania się wody pod moimi nogami, którą mogłem sobie obserwować dzięki barierce z rurek.
Nie patrz w dół… nie patrz w dół…
- Pięknie tu kochanie… prawda?- zapytała Monia
- Mhmm pięknie- odpowiedziałem i zaraz pomyślałem…- nie patrz w dół
Po paru minutach dostosowałem swoje „gibkie ciało” do czasem dosyć gwałtownych ruchów WODNEGO PENDOLINO przecinającego falę innych WODNYCH PENDOLINO i skupiłem się (nie patrz w dół) na wszystkim dookoła.

Czułem się w tej chwili jak przed ekranem wielkiego telewizora… miejscowi ludzie ( ci najbardziej mnie interesowali) wsiadający na kolejnych przystankach, zabytkowa architektura, kamienice mieszkalne z których wychodzi się praktycznie do wody, gondole z wioślarzami ubranymi zawsze w tym samym stylu, ogromne jachty bogatych, pływające „miasta” wycieczkowców, wszystko skąpane w promieniach słońca oraz połyskujących wodach Adriatyku… zdałem sobie sprawę, że widzę to tyko dzięki żonie… Moni… tej niezbyt rosłej osóbce, która jak się uprze to…
Podziwiając widoki niepostrzeżenie dotarliśmy do słynnego mostu Rialto by w jego cieniu dać zadość tradycji. Po pocałunku i życzeniu wypowiedzianym w myślach wysiedliśmy na ląd.
Uwieczniliśmy się na paru zdjęciach, zakupiliśmy pamiątki, zjedliśmy kawałek pizzy i znów wstąpiliśmy na pokład wodnego pendolino… tym razem stanąłem w bezpieczniejszym miejscu. Ruszyliśmy na Plac św. Marka.
Wysiedliśmy w tłumie turystów kierując się niespiesznie w kierunku Bazyliki św. Marka. Monia realizowała swój cichy obiecany niegdyś plan, o którym zapomniałem.
Boczkiem, boczkiem ominęliśmy gigantyczną kolejkę… ja w tym czasie włączyłem już „stand by” organizmu w odpowiedzi na lejący się żar z nieba. Do bazyliki weszliśmy wyjściem wpuszczeni przez ochroniarza. Chłodny klimat wysokiego kościoła pomógł mi wrócić do normalnego stanu. Po krótkiej modlitwę zaczęliśmy najpierw niespieszny maraton po świątyni ganiając z jednego końca w drugi… i tak parę razy. Na początku myślałem, że to nowy styl zwiedzania Moni… rozglądałem się we wszystkich z możliwych kierunkach włącznie z górą na którą nawet nie rozważałem wejścia.
Nie rozważałem, ale jak się zaraz okazało Monia miała inny plan.
Lata temu Monika obiecała mi pokazać najładniejszy widok w Wenecji… i to był właśnie jej cichy plan. Zapłaciliśmy za wejście, Monia wygarnęła skądś oponujących ochroniarzy z informacją dla nich, że nie po to przyjechała tu z mężem tyle kilometrów by teraz wracać bez możliwości zobaczenia niewątpliwie jednego z najpiękniejszych widoków Wenecji. Normalnie na taras widokowy bazyliki idzie się góra trzy minuty… normalnie… bo wózkiem zabiera to jakieś czterdzieści pięć w towarzystwie spoconych od wysiłku ochroniarzy wciągających na schody lub sprowadzających z nich wielokrotnie. Tylko do jednego piętra prowadziła winda i dwie platformy, reszta to ręczne i dosyć niebezpieczne wspinaczki. Osobiście zrezygnowałbym w połowie, ale nie Monia… wyjechałem na taras i zobaczyłem jeden z piękniejszych widoków w swoim życiu!!
Piękna nagroda za trud i spełnienie obietnicy- Monika czuła się usatysfakcjonowana, a ja szczęśliwy, bo naprawdę był to wielki wyczyn!!
Ochroniarz uciekł nam z informacją, że właśnie skończył swoją zmianę. Nowego Monia wyciągnęła niemal za kołnierz do pomocy i powiem tylko, że nie był z tego powodu szczęśliwy. Droga w dół była szybsza i tylko Bóg raczy wiedzieć, dlaczego nikt w drodze na taras nie poprowadził nas właśnie tą drogą.
Nie zanudzając Was już drogą powrotną na statek powiem tyko, że nim trafiliśmy na nasz autobus wodny pokonaliśmy osiem mostów z ich stromymi schodami. Szczęście, że przy każdym jak tylko stanąłem przy schodach chętnych do pomocy nie brakowało. Na rejs powrotny zdążyliśmy nawet z małym zapasem czasu. Nie wiem czy kiedykolwiek spędzimy rocznicę ślubu w tak pięknym miejscu i choćby, dlatego piątą będę wspominał już na zawsze!! Kochanie dziękuję za piękne chwile :*
Ciekawostki
Wiecie, dlaczego gondole są zawsze koloru czarnego?
- Są takie na znak zakończenia walki z zarazą w mieście.
- Ludzie podczas zarazy nosili maski z długimi „nosami”. W nich umieszczano zioła chroniące przed nieprzyjemnym zapachem „śmierci”
I już na koniec… nie wiem czy tak jest zawsze, ale ja nie poczułem nosem nic nieprzyjemnego od kanałów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz