Niemal wszystkie media od kilku dni trąbiły o deszczu Perseidów
mające swój szczyt w ubiegłą noc. Kilka lat temu, kiedy jeszcze mieszkałem w
rodzinnym mieście zabrałem na ten „deszcz” Monikę. Wtedy było łatwo,
wystarczyło udać się w ustronne miejsce z dala od wszelkich latarni. Znajdź jednak
takie miejsce w Warszawie gdzie łuna światła bije niemal wszędzie. Jedyny w
miarę mroczny plac w pobliżu to sztucznie usypana górka na sanki osłonięta z
dwóch stron dosyć wysokimi wałami. Przyszło mi do głowy, że poza ciemnościami
znajdę tam jeszcze kameralny klimat do oglądania kosmicznego spektaklu. Wyrwałem
Monię, kiedy się ściemniło i wraz z siostrą poszliśmy na ustalone miejsce. Jakież
było moje zdziwienie, gdy przedzierając się po mocno nierównej drodze światła
mojego wózka elektrycznego zaczęły wyłaniać coraz to nowe postacie przybyłe tu
w tym samym celu. Stali, siedzieli… a nawet leżeli w trawie… kameralny klimat
psia mać :) Nie byłem zatem oryginalny!!
Od tej chwili w towarzystwie kilkunastu ludzi wlepieni
wzrokiem w niebo czekaliśmy na deszcz meteorów… czekaliśmy… czekaliśmy… tu kapnęło…
tam kapnęło… to nawet mżawka nie była!! Ja zobaczyłem 6 spadających gwiazd,
Monia 11, a siostra 3. Trochę mało jak na blisko 2 godziny ciągłego zadzieranie
głowy w górę. Mimo to przy takiej ciepłej nocy chyba nie ma czego żałować :)
Było całkiem miło i zrekompensowaliśmy sobie nieprzyjemny, stracony czas w
spędzony w tym dniu w Otwockim szpitalu. Może za rok będzie więcej okazji do
wypowiedzenia życzeń!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz