Nie wiem czy już o tym pisałem…
Czasem nasuwa mi się pewna myśl na temat naszego życia, w
którym jedno jest pewne- czekający nieuchronny jego koniec. Zastanawiam się, co
determinuje w nas taką ogromną presję, aby walczyć o nie nawet, jeśli ono same
nie jest dla nas przychylne. Dziś taki modny zdrowy tryb życia czy choćby medycyna,
która ma wydłużyć je tak jak tylko możliwe. Tymczasem wielu z nas przechodzi
przez życie w bólach, problemach czy jakimś nieszczęściu. Dlaczego jest tak
ważnym by ciągnąc je pomimo wszystko. Rozumiem, kiedy fortuna sprzyja, a rzeka
miodem płynie- byle dłużej czerpać radość. Wielu z nas jednak liczy swe
nieszczęścia w nieskończoność, a jednak myśl o przerwaniu tego pasma przeraża.
Czy jest to instynkt? Czy może raczej strach przed odejściem w niebyt, nieznane
gdzie czeka nas…hmmm może nic nie czeka? Nasza wiara każe nam wierzyć w lepsze
miejsce bez przyziemnych trudów, cierpień, a przecież nikt z nas nie może podać
żadnego dowodu na istnienie takiego miejsca. Może nasz koniec to jednak tylko
biologiczny proces i nic więcej. Zatem czy nastąpi on pięć lat wcześniej czy
później ma jakieś znaczenie? Może to tylko zakodowana w naszych genach informacja
o przetrwaniu gatunku, a my dorabiamy filozofię do tego. Chciałbym widzieć
tylko ludzi szczęśliwych, którym nie brakuje niczego, aby żyć wygodnie i
czerpać korzyści z cywilizacji. Dlaczego jednym przychodzi wszystko tak łatwo,
a innym tylko trud, pot i łzy… a piękne chwile są tylko małym lekarstwem, aby
to wszystko nie zbrzydło na amen. Czasem patrzę wstecz i myślę sobie, że moje
życie mogło zgasnąć dwunastego sierpnia roku 1993- czy to nie byłoby prostsze? Ten
świat nadal mnie na sobie nosi… i co on z tego ma dla siebie?
świat dla siebie ma z Ciebie zajebistego ludzia... dlatego Cię ocalił bo wiedział, że warto... xoxoxox
OdpowiedzUsuń