wtorek, 21 października 2014

Choćby boso, ale na własnych nogach...



Powiadają, że proces odbudowy rdzenia to tylko jeden z etapów. Końcowym jest długoletnia rehabilitacja… nie przeraża mnie to… bo od roku 1993 do tej pory ćwiczenia każdego dnia są wpisane w moje życie. Wiedzą to Ci wszyscy, którzy byli zawsze blisko mnie i widzieli ile serca, uporu i zdrowia włożyłem by być, choć w takim stanie, jakim jestem teraz.
Niech tylko będą możliwości, a wycisnę z nich ile tylko się da. Wiadomość o postawieniu pierwszego człowieka z wieloletnią historią choroby… ehhh jest realna nadzieja dla wielu, dla mnie. Gdyby się to udało to byłoby najpiękniejsze podziękowanie dla mojej rodziny za lata ciężkiej pracy, walki o każdy najdrobniejszy postęp… za dni zwątpienia i zmęczenie, za cierpliwość, za stracone lata, łzy i mój uparty charakter by brać się to tego kieratu wciąż i wciąż. Dopnę tego jeśli tylko dostanę szansę i zrobię wszystko to co obiecywałem sobie przez te wszystkie długie lata!! Móc czuć nogi i korzystać z nich jak Wy wszyscy których my kulawi nazywamy chudziakami. Wyobrażam sobie co czuje ten pierwszy pacjent :)

Nowa nadzieja dla sparaliżowanych!!



Trwało to tak długo, że czytam wręcz z niedowierzaniem… Na taki cud czekam od dwudziestu jeden lat, od początku swojej niepełnosprawnej drogi. Już wtedy mówiło się o komórkach macierzystych, ale musiało minąć tyle czasu by medyczna fantastyka poparta była faktycznym sukcesem. Wiecie, dlaczego jest to tak ważne? Postawili na nogi człowieka, przywrócili czucie z wieloletnim ( chronicznym) i całkowitym porażeniem kończyn dolnych. Proces naprawy rdzenia trwał kilka miesięcy i był poprzedzony operacją oraz przygotowaniami do przeszczepu komórek glejowych (takich, które są najbardziej zbliżone do macierzystych o podobnych właściwościach naprawczych połączeń nerwowych)- kilka miesięcy to czas niewspółmiernie krótki do perspektywy dożywotnego „wyroku” w tym stanie. Szansa dla takich jak ja jest blisko i wierzę w to bardzo mocno. Od samego początku mówiłem, że nie jestem pogodzony z tym losem, dlatego nigdy nie ustawałem z walką. Moim celem jest utrzymanie formy i gotowości do tego wyzwania, co czasem się niestety komplikuje, ale to już jest niezależne ode mnie. Boję się tylko o finansową stronę podjęcia spełnienia mojego największego marzenia, gdy będzie to już możliwe dla wszystkich „kulawych” marzycieli o nie słuchających się nogach takich jak ja.
O sukcesie naszych rodzimych lekarzy możecie przeczytać w liku poniżej… zresztą mówi o tym dziś każdy program informacyjny!! Panowe lekarze gratuluję!! Trzymam kciuki i czekam z zapartym tchem na Wasze sukcesy!!
Takie wiadomości odbudowują mój zapał. Marzeniom trzeba pomagać choćby pozytywną myślą i w myśl „Potęgi podświadomości” trzeba je sobie wizualizować. Moni kontuzja oraz jej wszelkie problemy zdrowotne zawsze ograniczają moją rehabilitacje. Nie mogę sobie pozwolić na to bo skoro mają mnie rychło stawiać na nogi to ich ruchomość musi być zabezpieczona. Ciągle chodzi mi po głowie pewne urządzenie i nie wiem jeszcze, jak ale muszę je zdobyć!! Dla Tych, którym też mogłoby się przydać link d filmu poniżej:

wtorek, 7 października 2014

"Romeo i Julia"



Znamy się jak „łyse konie” od wielu wielu lat… nie pamiętam ani jednego naszego spotkania, na którym zapadła niezręczna cisza. Wręcz przeciwnie, gwar i śmiech czasem do bardzo późnej nocy. Tak właśnie bywa i było podczas ostatniej wizyty naszych przyjaciół ze Skarżyska. Zazwyczaj nasze spotkania są raczej spontaniczne i wymyślamy na poczekaniu jakieś atrakcje. Poprzednio odwiedziliśmy Zoo, a tym razem postaraliśmy się wcześniej zadbać o weekendowy gwóźdź programu. Od paru tygodni czekały na nas zarezerwowane bilety na musical grany na deskach Teatr Studio Buffo.  Tak, więc po niezbyt odespanej nocy i późnym śniadaniu szykowaliśmy się na spotkanie z „Romeo i Julia” wskrzeszonych do współczesnych czasów oprawą i reżyserią. Przygotowania troszkę trwały… szczególnie u naszych kobiet… bo jak wiadomo teatr szczególnie taki obliguje do ładnego wyglądu i stosownego ubrania. Dla mnie ładne równa się zazwyczaj z niewygodne, ale cóż… Motywacja była chyba duża, bo nadzwyczajnie osóbki i nie osóbki dotarły pod teatr jeszcze przed czasem. Zajęliśmy swoje miejsca po drugim dzwonku gotowi na kulturalną ucztę…
Przyznam, że pierwszy raz oglądałem musical na żywo i nie zawiodłem się… wchłaniałem widowisko każdym zmysłem. Nie chcę opowiadać wszystkiego szczegółowo, bo może swoim postem zachęcę Was do obejrzenia sztuki, ale chyba najlepszą reklamą będzie to, że na koniec rozległy się gromkie brawa. Po wyjściu z teatru jednogłośnie stwierdziliśmy, że sztuka jest po prostu MEGA!!
Gra aktorska, reżyseria, muzyka, nagłośnienie, światło czy choćby efekty specjalne np. w postaci lejącego się rzęsiście deszczu na scenę porywały… chyba widać z opisu, że naprawdę mi się podobało :) ??
Wracaliśmy do domu usatysfakcjonowani i… głodni w dosłownym słowa znaczeniu. Na miejscu zorganizowaliśmy szybko pyszną strawę i całą resztę, aby dzień spędzony w tak dobrym nastroju nie kończył się zbyt szybko. Jedyne czego nie lubię przy takich wizytach to nagła cisza jaka po nich zapada. Na szczęście tym razem mieliśmy już sami z Monią jeszcze jeden kulturalny wypad. Dzięki uprzejmości naszej firmy mieliśmy darmowy wstęp na koncert Pani Okupnik i Piaska. Koncert odbył się na Torwarze, a ponieważ moja żona już opisała wszystkie perypetie związane z wszystkimi schodami, jakie musieliśmy pokonać to już nie będę się rozwodził na ten temat. Tak już na szybko o koncercie to Tatiana nie śpiewała zbyt dużo, ale zaskoczył mnie mój odbiór Piaska… choć nigdy za nim nie przepadałem przyznam, że na żywo jego występ, prowadzenie koncertu oraz kontakt z widownią zaskoczył mnie bardzo pozytywnie.
Reasumując spędziliśmy czas niezwykle fajnie w świetnej atmosferze kulturalno/towarzyskiej w dodatku przy niedużym finansowym nakładzie… nawet bilety do Buffo udało się kupić taniej :)

sobota, 4 października 2014

Koniec urlopu



Pojechałeś? Zobacz tyle żeby nie wracając tam móc powiedzieć, iż zaliczyło się wszystko, co najważniejsze. Wedle tej myśli nim jeszcze ochłonęliśmy z Wenecji już oglądaliśmy foldery na następną atrakcję regionu.
Więcej przeglądała Monia… ja trzymałem się ściany, bo miałem wrażenie jakby mi się ląd wciąż pod d..pką kołysał w rytm fal… dziwne wrażenie… może mi morze błędnik rozregulowało.
Tym razem na celownik wzięliśmy całodniowy rejs po Limskich „Fiordach” w Chorwacji. Nie tracąc czasu jeszcze następnego dnia Monia załatwiła formalności i po dniu odpoczynku znów szykowaliśmy się w drogę. Wycieczka obejmowała rejs wzdłuż półwyspu Istria, początek miała w pobliskiej Puli… to tak ogólnie, bo dla mnie początkiem było bezpieczne dotarcie na pokład. Przez lata na wózku nabyłem samoistnie miarki w oczach pomagającej ocenić czy na przykład zmieszczę się w drzwi, bezpieczną tolerancję pochyłości lub szerokości terenu przed sobą.

W tym miejscu lekko zaniepokoił mnie wąski trap… na moje oko nie był do przejechania. Dla mnie nie był… dla panów marynarzy… był… odsunęli Monię od wózka, zapewnili iż wszystko jest pod kontrolą i w najlepszym porządku po czym byłem już na pokładzie. Stojąc po bokach po prostu wtaczali kołami do góry. Człowiek uczy się całe życie i dzięki marynarzom poznałem nową technikę pokonywania takich przeszkód hmm…
Spojrzałem tylko na Moni minę i powstrzymany asekurowania.
- Monia? Nie żebym im szczególnie nie ufał… ale jaka była tolerancja błędu dla kół jadących po trapie??- zapytałem dyskretnie
- Jakby ci to powiedzieć… hmm… nie było żadnej tolerancji- odpowiedziała Monia- koła po samym kancie deski
Zajęliśmy miejsce na rufie statku za stolikiem, na którym mogłem się wesprzeć w razie mocniejszego kołysania.
-  Szybko mnie stąd nie wywleką- pomyślałem z ulgą
Podróż statkiem zawsze kojarzy mi się z naszym polskim obłędnym filmem „Rejs”, jego atmosferą i dialogami. Cóż można robić na takim rejsie?? Ano… cieszyć się ze słońca, rozmawia oraz oczywiście podziwiać okolice.

Po drodze mijaliśmy różne miasteczka, plaże, jakieś opuszczone pozostałości budynków fabrycznych (kiedyś wybudują na nich raj dla turystów), ale główną atrakcją cieszącą oczy była przyroda.

Białe wapienne wysepki z pióropuszem zieleni na sobie oraz niebieska, połyskująca woda wokół nich. Niektóre wyglądały na zupełnie niezamieszkałe i tylko zastanawiało skąd nieliczni opalający się na wystających skałach. A żar się lał z nieba… wprost na mnie, podobnie jak woda, którą polewałem się kilka razy dla ochłody. Przepłynę koło nas dosyć szybka łódź motorowa… nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie naga kobieta opalająca się na jej dziobie.
Cień połknął statek dopiero, gdy wpłynęliśmy pomiędzy dwa wzniesienia z małą przystanią, z której można było się udać na zwiedzanie jaskini.

Zjedliśmy pyszny obiad z dodatkiem białego chorwackiego wina w towarzystwie innych turystycznych statków stojących w kanale Limskim. Pani z obsługi poprosiła tylko o niekarmienie ptaszków pod groźbą niefajnych niespodzianek z ich opierzonych… ciałek.
Wracaliśmy niespiesznie zatrzymując się na pierwszym postoju z wyjściem na ląd w Vrsar. Ja właściwie prawie wyszedłem, bo niestety spękałem, kiedy obsługa statku zaczęła mnie wynosić… ponad burtą węższego wyjścia, które w tej chwili tyko było dostępne po zacumowaniu. Tak, stchórzyłem, kiedy znalazłem się nad głowami panów oraz trzydziestocentymetrowym trapem, którym w tej pozycji chcieli mnie znieść…
- Please come back… please come back- powiedziałem dosyć głośno
Pozostałem na statku, gdy Monia ruszyła porobić zdjęcia.., nie żałowałem długo… najmłodszy chłopak z obsługi przyniósł mi butelkę wina na osłodę, którą się zaopiekowałem jak należy. 
- it’s for you… wouldn’t be sad that you had to stay- (czy jakoś tak) powiedział z uśmiechem
W trakcie sprawowania opieki umilałem sobie czas oglądając „występy” lodziarzy w lodowym mundialu na kulki łapane z kilku metrów wprost do buzi. Z kilku narodowości wygrał… jak myślicie, kto?? No oczywiście Pan Niemiec!! Nie dość, że w nogę dominują to jeszcze w lodach są lepsi :) :) Było mi jeszcze bardziej gorąco!!

Monia odbyła szybką pielgrzymkę do położonego wysoko kościoła gdzie zmówiła paciorek za moje nóżki. Wracała z panoramą Vrsar w aparacie fotograficznym oraz językiem wywieszonym na brodę z wysiłku i upału. Znów zawarczały silniki statku, dzieci się rozbiegały po pokładzie, a dorośli popijali napoje zakupione w bufecie w oczekiwaniu na kolejne zwiedzanie.
W Rovinj wyszedłem już na ląd, ale byłem tak upieczony na słońcu, że poziom energii wskoczył na rezerwę. Szkoda by było jednak ominąć to miasteczko bez odrobiny uwagi i trudu by je zobaczyć z bliska.
Stara zabudowa Rovinj jest bardzo urokliwa, a smaczku dodaje wielowiekowa historia.
Las masztów zacumowanych w przystani oraz klimatyczne knajpki. Wstąpiliśmy do klimatyzowanego sklepu z pięknymi świecami dla złapania chłodniejszego powietrza, ale w ostateczności zostaliśmy ciut dłużej przyglądając się jak miła Pani je produkuje od „sznurka”.
Pokręciliśmy się troszkę po miasteczku nie oddalając się zbytnio do portu. Na koniec zwiedzania spojrzałem z uśmiechem w niebo na nadciągający czarny pas chmur i rozbłyski wyładowań atmosferycznych.
Czekałem na zbawienny deszcz i ochłodę. Niestety poza lekkim spadkiem temperatury oraz chmurami po obu stronach statku pogodowo niewiele się zmieniło. Wkrótce znów przybiliśmy do nabrzeża Puli kończąc tym samym bardziej aktywną część urlopu.
W poście o urodzinach zapomniałem Wam opowiedzieć jak urodzinowo wkręciła mnie Monia. W zasadzie poza wieczornym wypadem na deptak, drinkiem i lodami nie mieliśmy żadnego planu. Z takim przeświadczeniem udałem się z małżonką na kolację… Wstyd się przyznać, bo i tak jestem gruby, ale ponieważ kuchnia był wyśmienita w hotelu (świeże małże, kalmary, rekin, ryby itd.) nie żałowałem sobie w smakowaniu różnych specjałów. Tym razem było trochę inaczej… Monia z bufetu przyszła ze skromną obiadokolacją oraz informacją, że dziś nic specjalnego w kuchni. Z resztą kilkukrotnie wtrąciła, że niezbyt się czuje na żołądku- zjedliśmy skromnie i szybko część główną.
- Pójdę po jakiś delikatny deser?- powiedziała Monia
- Oki- odpowiedziałem opierając głowę na dłoni wpatrzony w okno
Siedziałem tyłem do przejścia między stołami, w którym krzątała się ciągle obsługa. Z oczu spuściłem widok za oknem dopiero, gdy Monia znów usiadła przy stole. W ręku miała mały pucharek z dwoma kulkami lodu na co od razu zwróciłem uwagę.
- Nie było już lodów?- zapytałem z myślą, że ja nie muszę ich jeść
- Dziś nie będę chyba jadła lodów- odpowiedziała spoglądając gdzieś poza mnie
- Dlaczego??- zapytałem
- BO BĘDĘ JADŁA TORT!!
W tym momencie gdzieś spoza moich pleców na stole wylądował przede mną rozświetlony świeczkami tort… Przyznam, że zaskoczony byłem totalnie i nie potrafiłem chyba tego ukryć.
- Pomyśl życzenie i zdmuchnij- powiedziała uśmiechnięta Monia
Zarobiłem, co chciała i w tym momencie usłyszałem gromkie oklaski z całej jadalni… lekko się zawstydziłem. Kiedy to zorganizowała??
Dobrze skoro już przy niespodziankach to jeszcze jedno. Któregoś dnia podczas kolacji podszedł do nas menadżer hotelu i poinformował, że mamy sobie wybrać darmowego drinka.
- Jak to darmowego- zapytała Monia
- Pamiętasz tego pana w recepcji co jest wieczorami?- zapytał
- Tak, taki blondyn- odpowiedziała
- To właśnie on kazał Wam go podać, tej miłej angielce z panem na wózku-powiedział
- Ale ja nie jestem z Anglii
- Wyjaśniłem mu to i powiedział „jak to? Przecież tak dobrze mówi po angielsku… To syn właściciela hotelu i skoro on kazał to muszę zaproponować
Po chwili Jack Daniels dołączył do naszego stołu. Koniec urlopu spędziliśmy już tylko na wypoczynku korzystając ze słańca i wieczornych spacerów i cóż więcej pisać… żal było wracać do szarej rzeczywistości…
Urlop na szczęście przyniósł to czego oczekiwałem… uspokoił nerwy ostatnich miesięcy, dał odpoczynek i mnóstwo wspomnień. Pewnie nieprędko gdzieś pojedziemy, ale mam nadzieję, że nie minie znów cztery lata bez wakacji z koszykiem problemów. Pozdrawiam  Tomi