czwartek, 30 września 2010

Lot samolotem.

Lot samolotem.
Niepełnosprawni muszą liczyć się z miłą obsługą i sporymi utrudnieniami.Do samolotu dojeżdżamy na własnym wózku ale już przy nim przesadzają nas na wąskie krzesełko którym dociera się do fotela. Jeśli lot jest długi... kiepsko bo nikt nam nie pomoże skorzystać z wc. Zatem trzeba się dobrze zorganizować by nie było kłopotu :)Najlepiej nie pić przed lotem. Czasem nadopiekuńczość obsługi jest nawet krępująca... przynajmniej mnie. Trzeba pilnować własnego wózka i wszystkie ruchome części zabrać do samolotu! Mnie w drodze powrotnej zaginęły części. Bezpowrotnie niestety.
Cofając się troszkę czasem do urlopu o którym wspomniała już Monia- to chyba podróż mojego życia a do tego z kobietą która jest moją kochaną żoną.Było bajecznie i bardzo intensywnie pod kontem zwiedzania. O wszystkim opowiem Wam w następnych postach. Dajcie mi tylko odrobinkę czasu póki do kompa siadam tylko na chwilkę. Ewciu dzięki za pamięć i życzenia!
Muszę podziękować dziewczynom za odwiedzinki. Monia była przy mnie każdego poranka gdy otwierałem oczy oraz każdego wieczoru gdy je zamykałem a Kasia zawsze po pracy. Zatem czasu gdy byłem sam było bardzo mało.
Szpital późny wieczór i małe poruszenie na korytarzu- kogoś tam położyli.
- Siostro!! Sikać mi się chce- słychać zawadiacki ton jakiegoś jegomościa
- No przecież stoi kaczka- odpowiedziała salowa.
- Ja tu nie wsadzę!!! Co to ja emeryt jestem??( my w tym miejscu już sikaliśmy sami prawie tyle że ze śmiechu) - żachnął się nowy pacjent.
Za chwilę słychać jak wali piąchą w karton gips sciany za którą spał dyżurujący lekarz. Wyszedł zaspany i zapytał o co chodzi.
- Niech mnie pan odepnie z tego wyciągu bo muszę się wysikać.
- Nie może pan wstawać jest złamanie otwarte.
- Ale ja się nie wysikam do kaczki!!- oponował
- No to możemy założyć cewnik i będzie pan miał z głowy...- zaproponował z przekąsem lekarz.
Nowy przeprosił z kaczką...
Jak się okazało już po następnej dobie został zakwaterowany do mojego pokoju i do końca mojego wyjścia pękaliśmy ze śmiechu z tekstów i sytuacji. Byliśmy chyba najgłośniejszą i najśmieszniejszą salą.Dobrze... bo cała reszta przyczyn pobytu nie była zbyt fajna.

wtorek, 28 września 2010

Hej. wróciłem ze szpitala ale do bloga regularnie nie dam rady narazie przysiąść. W tej chwili robię to w mocno udziwnionej pozycji... O mojej hospitalizacji a dokładniej o mnie pisać nie chcę bo i o czym (szwy, łóżko i sztaba stalowa w nodze... chrzaniony robokop...) ale spotkałem tam kilku fajnych ludzi o których można sporo wesołego napisać. Dajcie mi troszkę czasu i nie zapominajcie o mnie.

sobota, 18 września 2010

Witajcie Kochani,

Ponieważ Tomek jest chwilowo unieruchomiony udzielił mi dyspensy abym napisała do Was na jego Blogu.

Po cudownym wyjeździe do Nowego Jorku, o którym zapewne będzie chciał sam Wam opowiedzieć, więc nie będę odbierała mu tej przyjemności, zdarzył się wypadek. Napiszę co stało się aby wyjaśnić wszystkim powód tak długiego milczenia na blogu. Tomek po długich i ciężkich przygotowaniach, tuż po powrocie z Noego Jorku wyjechał na upragniony obóz aktywnej rehabilitacji. Na początku było mu tam bardzo ciężko i chyba był moment, że chciał wracać, ale sukces rodzi się w bólach. Zaczęło mu iść coraz lepiej. Pływał na basenie sam… oczywiście przy asyście aby nic złego się nie stało. Grał w ping ponga, było mnóstwo śmiechu i zabawy. Z łuku strzelił ósemkę… ja nie wiem czy w tarczę bym trafiła, a tu proszę pierwszy strzał i od razu taaaki wynik. Wszystko było super. Największym Tomka sukcesem na obozie było samodzielne pokonanie na wózku i to nie elektrycznym tak Kochani, na zwykłym wózku Tomek przejechał sam bez niczyjej pomocy całą długość bieżni stadionu czyli 400 metrów, co w jego przypadku można uznać za znakomity wynik i ogromny postęp w rehabilitacji. Był z siebie bardzo dumny, a nie ukrywam, że i mnie łezka wzruszenia się zakręciła z tego powodu. Kiedyś nie umiał pokonać dwóch metrów, a tu proszę. No ale jak to mówią trening czyni mistrza. I kiedy już wszystko tak dobrze się układało stało się coś czego nie życzylibyśmy najgorszemu wrogowi.

W niedzielę rano Tomek zadzwonił do mnie, żebym nie przyjeżdżała do Spały bo choć jest niedziela to będą mieli całą masę zajęć więc nie będziemy mogli pobyć razem. Kiedy 2 godziny później odebrałam od niego kolejny telefon… ziemia usunęła mi się spod nóg, a serce stanęło…. :”przyjeżdżaj szybko mam złamane biodro”…. Nie wiem czemu najpierw myślałam, że żartuje, ale po chwili usłyszałam w jego głosie, że niestety to nie żart. Rehabilitantka ćwiczyła mu nogi i chyba zgubiła ją rutyna. Trzask łamanej kości Tomek słyszy do dziś…. Po chwili byłam już w samochodzie. Jeszcze tliła się nadzieja, że może to nic poważnego, lekarz sportowy Pani Szewińskiej stwierdził, że z całą pewnością nie jest to złamane biodro, ale coś się jednak złego stało i natychmiast trzeba jechać do szpitala.

Kiedy dotarłam do Tomaszowa czekał na lekarza na pogotowiu. Po prześwietleniu wszelkie nadzieje znikły. Patrzyłam na ekran komputera i nie mogłam uwierzyć w to co widziałam. Najgrubsza kość w ciele człowieka czyli kość udowa wyglądała jak złamany kij i jakby tego było mało mocno się przemieściła. Diagnoza lekarzy nie brzmiała optymistycznie… Złamanie spiralne kości udowej z przemieszczeniem. Tomek był załamany. Teraz kiedy pojawiła się nadzieja na operację z użyciem komórek glejowych, która mogła przywrócić mu choć częściową władzę w ciele, a kto wie może i w przyszłości pomóc mu samodzielnie chodzić, nagle ta nadzieja pękła jak bańka mydlana. Nie było nic tylko my i ta paskudni złamana kość. Wylałam morze łez za siebie i za niego. Nie chcę nikogo obwiniać za to co się stało, Tomek z resztą też… wypadek, który mógł zdarzyć się każdemu… tylko czemu znowu nam?? „Trzeba zrobić operację” - usłyszałam od lekarza. Ja mówię tak ok, ale zabieram go do Warszawy. Wykonałam milion telefonów, rehabilitancki z FAR bardzo mi pomagali, jeszcze raz wielkie dzięki. Załatwiliśmy prywatną karetkę i w nocy dotarliśmy do Szpitala. Rehabilitant Kuba wrócił naszym autkiem i był z nami jeszcze chwilę. Dzięki za pomoc Kuba. Po badaniach trafiliśmy na salę i zaczęło się czekanie. W poniedziałek nic nie jadł bo miała być operacja. Nooo nie udało się. We wtorek znów głodówka bo „dziś operacja n 100% czekamy tylko na krew”… krew dotarła o 20:00 kiedy nie było już lekarzy. Pani doktor ze stoickim spokojem zakomunikowała nam „nooo dziś to już nie bo nie ma lekarza, jutro też chyba nie bo jest tylko jeden anestezjolog, nooo może w czwartek, a jak nie to w przyszłym tygodniu”. No jakby to mogło czekać. Załamaliśmy się oboje. Ni wspomniałam Tomkowi czemu ja aż tak bardzo. Miałam przed oczami obraz koleżanki z podwórka, która ze złamaną nogą przeleżała kilka dni czekając na operację…. Kiedy zdjęto gips okazało się, że trzeba amputować nogę do połowy uda bo wdała się gangrena.. za nic nie mogłam wyrzucić z myśli tego obrazu. Umierałam ze strachu, co będzie jak jemu zdejmą gips. Wystarczyła jedna mała odleżyna i… mogło skończyć się tak samo jak u mojej koleżanki….
W środę rano pojawiła się na obchodzie większa niż zwykle ekipa. Miły Pan doktor obiecał, ze zrobi wszystko co w jego mocy żeby jednak dziś zoperować Tomka. Po jego wyjściu Tomek mówi „tia nie nastawiaj się już będzie tak samo jak w poniedziałek i wtorek znów nie będę nic jadł wieczorem usłyszymy no nie dało się” Po 10 minutach ten sam Pan doktor wpadł do pokoju jak torpeda i powiedział, że Tomek jest dziś dla niego priorytetem i żeby dać mu 40 minut żeby wszystko ogarnął. Nie minęło 10 minut jak wpadli sanitariusze i z uśmiechem zakomunikowali „Panie Tomku jedziemy… Gdzie??? No na blok”. Wszystko zadziało się błyskawicznie po chwili przed drzwiami bloku usłyszałam „No Pani Moniko tu Pani droga się kończy proszę zdjąć mężowi obrączkę i się pożegnać”… chyba nie muszę Wam mówić jak się człowiek czuje w takiej chwili. Moment później Pan doktor złapał mnie na korytarzu i powiedział, że nie jest dobrze, ale żebym się nie martwiła bo zaraz biegnie go operować i wstawi mu w to miejsce najnowszej technologii… coś. Przez 2 godziny musiałam sobie coś zorganizować do roboty żeby nie zwariować. Po tych wyjątkowo długich godzinach zobaczyłam na korytarzu tego samego uśmiechniętego Pana doktora. Jest super wszystko się udało i poszło tak jak chciałem. Leczenie potrwa, ale już jest dobrze. Z płaczem tym razem z radości… rzuciłam się Panu doktorowi na szyję. Doktor Adam Kosim!!!! to on nas poskładał do kupy dosłownie i w przenośni WIELKIE DZIEKI DOKTORZE!!!!.

Teraz Tomek dochodzi do siebie w szpitalu. Troszkę gorączkuje ale mamy nadzieję, że teraz już wszystko będzie dobrze. Trzymajcie za nas kciuki. Jak na ironię losu po powrocie z NY na gg wstawiłam sobie na gadu opis… mamy następny cel… operacja… kurde no nie o taką mi chodziło. Ale obiecuję Wam. Komórki glejowe poczekają, ale i tą operację zrobimy. Będzie to kosztowało majątek, ale wiem, ze z pomocą przyjaciół uda nam się zebrać środki i Tomek kiedyś stanie na własne nogi.

W karetce jadąc do Warszawy uświadomiliśmy sobie jedną rzecz…. 12-tego sierpnia Tomek miał wypadek po którym usiadł na wózku, 12-tego stycznia umarła mama Tomka, a teraz 12-tego września Tomka kość trzasnęła jak zapałka. Chyba następnego 12-tego odprawię jakieś egzorcyzmy. Niech ta data wreszcie od nas się odczepi.


Pozdrawiam Was serdecznie
Monika
Trzymajcie kciuki za Tomka. Jest bardzo dzielny i silny.

Kochanie jestem z Ciebie bardzo, bardzo dumna i bardzo Cię kocham!!!

niedziela, 12 września 2010

Dziś teoria staje się praktyką!!
Kiedy uległem wypadkowi komórki macierzyste były raczej fantastyką- teoretyczną przyszłością i nadzieją dla następnych pokoleń. Minęły lata w ciągu których teoria weszła do praktycznych działań. Doniesienia o badaniach na ludziach pojawiają się co rusz a operacje tego typu choć w początkowych fazach stały się faktem. Istnieją trudności także moralne lecz badania idą w różnych kierunkach więc myślę że i to pokonamy. Już dziś gdyby było mnie stać mógłbym przejść terapię która mogłaby poprawić mój stan. Nie myślę już w kategoriach fantastyki a raczej bliższej przyszłości do której chcę przygotować się także finansowo. Może to zbyt śmiałe marzenie? Mam nadzieje że nie więc postanowiłem iż 1% z pit już dziś odkładam na moje "nowe nogi" i może Wasza pomoc zaprocentuje niebawem w tej kwestii... Wiem ze wśród naszych przyjaciół jest wielu którzy cieszyli by się tak samo jak my gdybym stanął nogach.
Marzenia się spełniają- wiem to bo jedno z nich choć w to nie wierzyłem jest ze mną na dobre i złe!!

wtorek, 7 września 2010

Cześć. Od mojego ostatniego słowa minęło chwilkę… do opowiadania wiele i takiż mam zamiar, lecz cóż same przeszkody. Internet poległ… a ja nie widzę przyczyny tego grrrrr… wszystko przeciwko-zagubione na lotnisku części mojego wózka, brak Internetu, przesunięty termin obozu rehabilitacyjnego oraz ogólne zmęczenie… Wydatki od pierwszej chwili… na obóz potrzebny sprawny wózek więc ekspresowa naprawa była koniecznością. Dziś oczywiście Internetu nie naprawili, więc jestem u Moni w biurze i próbuję ogarnąć wszystkie pracownicze zaległości
Na dobry początek napiszę jednak, że urlop mieliśmy po prostu niezwykły. Zobaczyłem tak wiele, iż wciąż nie mogę poukładać wszystkiego w głowie. Urlop absolutnie udany acz męczący do granic. Postaram się wedle możliwości wszystko opowiedzieć.