Witam po świątecznej przerwie. Trochę cięższy, ciut zmęczony ale zadowolony bo chyba można uznać te święta za udane. Oczywiście gdyby nie zabrakło na nich… byłyby jeszcze bardziej rodzinne… ale cóż…
Spotkać wszystkich z którymi chciałbym spędzić te dni oczywiście nie sposób bo święta musiałyby trwać ze dwa tygodnie w których zarówno my jak i goście dysponowaliby czasem. Nie będę opowiadał ze szczegółami o naszych świętach bo przecież każdy z nas je miał i scenariuszem były do siebie podobne. Pisałem Wam że wigilię chciałem spędzić u teściowej i że aby było to możliwe trzeba było pokonać 4 piętra schodów wózkiem. Szukałem sposobu aby nie zawracać głowy osobie która i tak pomaga nam bardzo często. Niestety nie wynikły żadne okoliczności na jakie po cichu liczyłem. Nie pozostawało nic jak tylko zawrócić tą głowę którą chciałem przecież pozostawić w spokoju.
- Cześć Honey mam kłopot… muszę dostać się na Wigilię do teściowej na 4 piętro. Bo widzisz starałem się…
- Ty mi się nie tłumacz tylko mów o której mam przyjechać- przerwał mi Honey
Taki właśnie jest Marcin. Dlaczego o tym piszę? Bo jestem mu wdzięczny że zawsze mogę na niego liczyć. Nie staram się nadużywać tej przyjaźni ale tak to już jest w tej historii że potrzeba pomocy nie mija po miesiącu czy roku bo mój przypadek to nie grypa czy złamanie nogi tylko coś co trwa już bardzo długo. Spotkałem na drodze już kilka osób które są bardzo fajne hmm oczywiście życzliwe i bardzo chętne pomóc w jakikolwiek sposób ale niestety ta chęć wygasa bardzo szybko. Nie piszę tego żeby komuś cokolwiek komuś wypominać a tylko po to by powiedzieć Honeyowi- dzięki za cierpliwość i czas jakiego nigdy mi nie skąpisz. Często zastanawiam się jak mogę spłacić swoje długi wdzięczności wobec tych wszystkich od których zaznałem pomocy… mam nadzieje że po prostu jakoś mi się to uda ale życzę by nie były to dla nich nieprzyjemne sytuacje.
Kiedy Honey podjechał pod blok mamy wysiadł z samochodu przywitał się i tym swoistym żartem rzucił
- Czwarte piętro… ?... trzeba przyznać że macie fantazje He He He- dokończył z uśmiechem.
Wigilia wyszła naprawdę fajnie. To jakby nie było przecież moja nowa rodzina i bardzo się cieszę że udało mi się dotrzymać słowa że kiedyś odwiedzę mamę u niej w domku. Przyznam że wymagało to wysiłku i szczerze współczuje tym niepełnosprawnym którym kilka pięter staje na przeszkodzie codziennie. Powrót po schodach zaliczyłem już tylko z Moniką i tatą i przyznam że oprócz mojego strachu kosztowało to ich duuuuuużo wysiłku. Tacie brakuje już kondycji ale cóż lata robią swoje.
Kolejne dni świąt pozwoliły mi spotkać się z Martą i jej mężem oraz pojechać w gościnę do Martynki i Marcina dla których dzieciaczków mieliśmy kilka prezentów. Nas także Mikołaj nie ominął : ) dostaliśmy kilka fajnych i praktycznych rzeczy. Mama zaopatrzyła nam lodówkę do granic jej pojemności.
Do końca roku mam jeszcze urlop więc jeszcze kilka dni laby!!
Cześć. Poniedziałkowe poranki bywają… ciężkie. Wcale nie chciało mi się wstawać.
O złośliwej naturze przedmiotów martwych chyba każdy z nas przekonał się już niejednokrotnie. Niestety zazwyczaj przytrafia się to wtedy gdy najmniej się tego spodziewamy. U nas tym złośliwym przedmiotem okazał się samochód oraz zimowa aura pogodowa. Wybieraliśmy się na zakupy więc Miśka wyskoczyła przede mną otworzyć samochód tak abym nie stał niepotrzebnie długo na mrozku. Niestety drzwi kierowcy najzwyczajniej w świecie przymarzły na amen. Weszła od pasażera odpaliła silnik włączyła ogrzewanie i najspokojniej w świecie zaczęła skrobać szyby. Ledwie zaczęła to robić gdy usłyszała znajomy dźwięk zamykającego drzwi centralnego zamka… Sytuacja wyglądała tak: silnik chodzi ogrzewanie także a kluczyki zatrzaśnięte!! Oooo fuck… Ponieważ drzwi samochodu nie były otworzone od kierowcy zamek po prostu automatycznie zamknął się robiąc nam tak „fajną” niespodziankę. Dopiero teraz zaczęła się zabawa a zakupy stanęły pod znakiem zapytania. Jak się zakończyła ta przygoda? Oczywiście udało się otworzyć samochód… wiertarką, młotkiem i boshem. Monia biedna patrzyła przerażona jak Marcin z tatą rozwiercali zamek i najzwyczajniej w świecie „włamywali” się do naszego samochodu. Trwało to dwie godziny ale cóż… dla nas była to nauczka a dla Was niech będzie przestrogą. Finał był taki że zamek nadawał się już tylko do wymiany co też uczynił Marcin w niedzielne popołudnie . Kiedy odstawialiśmy do niego samochód pod jego domem stał następny pacjent z podobnym problemem hi hi on z kolei umył swój a mróz zrobił swoje… wszystkie drzwi i zamki przymarzły.
Na zakupy uparcie pojechaliśmy tyle że samochodem taty. Pomimo tej wątpliwie fajnej przygody sam weekend miał jakiś taki miły urok hmm myślę że przyczyną tego było to coś nieuchwytnego trudnego do opisania dziejącego się między mną a Miśką. Szkoda że weekend zawsze kończy się zbyt szybko.
To tyle jeśli chodzi o wolne dnia a dziś…? Dziś to kurcze zagońcie mnie wreszcie do pracy bo jakoś samemu mi trudno. Pozdrawiam i miłego początku tygodnia!!