Dziś wszystkie media obiegła wiadomość o samobójczej śmierci
Robina Williamsa. Informacja, która wzbudza zarówno żal jak i brak zrozumienia
tej ostatecznej decyzji. Podają wiadomości, że miał problemy z narkotykami oraz
wieloletnią głęboką depresję… Jedno i drugie to choroba, ale jakże niepasująca
do tej poczciwej i wesołej twarzy. Podobno udane życie małżeńskie, sława,
pieniądze, nagrody, mega role… i świetna gra aktorska… jak się okazało nie
tylko na planie filmowym. Komik, jakich mało, ale niezaszufladkowany tylko do
ról komediowych. Śmiech i wzruszenie… to mi się kojarzy, kiedy o nim pomyślę, a
właściwie o tym, co przedstawiał nam widzom poprzez kinowy ekran.
Próbuję zrozumieć cóż skłoniło Robina do zakończenia swojego
wydawałoby się udanego życia. Miał praktycznie wszystko… aby porzucić wszystko
i zacząć od nowa… mógł stać się anonimowym gdziekolwiek zechciał na naszym
globie, prowadzić skromne życie lub wygodne w miejscach o których my zwykli
tylko marzymy. Wybrał inny rodzaj ucieczki z więzienia, w jakim zamknął go jego
umysł i dusza… nieodwołalny, ostateczny… wolny na zawsze.
I tylko myślę sobie czasem, że tak wielu z nas dotkniętych
fizycznie przez los zamiast ucieczki wydrapuje życiu skrawki szczęścia,
normalności i dostępu do tego, co w zdrowym życiu jest powszednie i ogólnie
dostępne… gdy Robin…
Przychodzi mi tylko jedna myśl, która może to wytłumaczyć-
miał swoje problemy, ale w jego życiu wydarzyło się już wszystko, czego od
niego oczekiwał. Reszta byłaby tylko nudną konsumpcją czasu na tym padole oraz
usilnie oczekiwanym końcem… wybrał tylko ten moment, który mu pasował.
Pozostawił trochę po sobie… i jeszcze niejeden raz obdaruje
nas wszystkich podczas seansów filmowych, w których wystąpił… uśmiechem,
którego chyba przy tym wszystkim wewnętrznie jemu zabrakło. Lubiłem Robina i
musiałem coś o tym napisać….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz